niedziela, 28 kwietnia 2013

Tygrys na smyczy

Korzystając z iście letniej pogody uwięziłam Burego w szelkach i wyniosłam do okolicznego parku, żeby pohasał wśród traw jak sarenka. Pierwszy kontakt z szelkami zawsze kończy się przemianą kota w gąsienicę, ale wreszcie ciekawość świata zwycięża.


Sarenka trochę się bała na początku, a po paru minutach zamieniła w jelenia na rykowisku. Nie chcę wiedzieć, co oznaczały te ryki w tłumaczeniu z kociego, na pewno nie była to pochwała przyrody. Na szczęście po kilkunastu minutach w miejsce kopytnego pojawił się tygrys kroczący dostojnie między drzewami i upatrujący potencjalnej zdobyczy.


Jak to w życiu każdego tygrysa bywa, raz nad trawą...


...raz pod trawą. W mleczach, a nawet w koniczynie.


Gdy już się kocię rozbrykało, pańcia skorzystała z okazji, by doprowadzić jego fryzurę do porządku. Z efektu czesania można było sfilcować drugiego kota.


Bieganie (także za kotem) jest męczące, więc relaksowaliśmy się chwilę w promieniach zachodzącego słońca obserwując dzieci, muchy i gołębie.


W drodze powrotnej Bury nie przepuścił okazji do lansu z zimnym łokciem, spoglądając ze swej wyściełanej aksamitami lektyki z wyższością na te wszystkie psy, które zmuszone są na własnych nogach wracać do domu.


Czy Waszym pociechom też zdarza się zażywać spacerów na świeżym powietrzu?


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Polowanie na krokusy

Wiedzeni przemożną chęcią zjedzenia szarlotki zapakowaliśmy się ze znajomymi do auta i 4 godziny później rozkoszowaliśmy smakiem chochołowskiego deseru, czyli szarlotki ze śmietaną i garścią Vaccinium myrtillus będącej specjalnością szefa kuchni schroniska na Polanie Chochołowskiej.

Napotkani turyści całkowicie ignorowali piękny zarys Kominiarskiego Wierchu, dolomitowo-wapienne Mnichy Chochołowskie czy oślepiająco białego Wołowca, spacerując z nosami przy ziemi. Przyczyną na szczęście nie była epidemia krótkowzroczności, tylko sezon na Crocus scepusiensis, fioletowe stworki oblegające tatrzańskie polany w milionowych ilościach.


Urocze sześciopłatkowce znajdują się pod ścisłą ochroną, więc uraziło mnie zachowanie wielu turystów, którzy beztrosko deptali ich łany w poszukiwaniu najdorodniejszej kępki do zdjęcia i wypuszczali swe potomstwo, by jak małe słonie biegało po całej polanie. Nawet kwiatkom płakać się chce, gdy na to patrzą, przecież ich nasiona rozsiewają mrówki, a nie stonka:


Niektórym wręcz opadają pręciki i sypią się jak stare panny:


150 wykonanych przeze mnie zdjęć dowodzi, że znalezienie modelowych sztuk o pękatej koronie wcale nie wymaga schodzenia ze szlaku:


Aby nie doprowadzić do zmniejszenia populacji krokusów i stworzyć im sprzyjające warunki do rozwoju powinniśmy nie tylko edukować bezmyślnych rodziców i amatorów fotografii, ale także popierać koszenie polan i wypas kulturowy owiec.

Życzę maluszkom siedlisk na miarę ludzkich metropolii. Tylko bez pośpiechu.



niedziela, 7 kwietnia 2013

Jolly Jewels 110

Jolly Jewels to kolekcja lakierów typu indie od tureckiej firmy Golden Rose. Lakiery tej marki są tanie i dobre, a niedawno załapałam się w stacjonarnym punkcie sprzedaży na promocję robiącej furorę na blogach kolekcji JJ, więc zakupiłam od razu dwa egzemplarze.

W Polsce brakuje dobrych lakierów indie, Golden Rose z całkiem niezłym efektem próbuje wypełnić tę niszę. Dla niezorientowanych - ten typ lakierów powinien składać się z kolorowej bazy i drobinek, stanowiąc kompletny manicure przy użyciu jednego produktu. Kolekcja Jolly Jewels zamknięta w kanciastych buteleczkach zawiera również brokaty w transparentnych bazach, odpowiednie do layeringu. Niestety, brakuje kulki mieszającej płyn.

W świetle dziennym, bez lampy, z topem

Lakier o numerze 110 składa się z mlecznej bazy, czarnych piegów i czerwonych, odbijających światło sześciokątów. Zagęszczenie brokatu jest dość duże, wystarczy jedna warstwa do ładnego pokrycia płytki. Emalię aplikuje się bezproblemowo, a dzięki dość dobrze kryjącej bazie część drobinek jest przykryta, co sprawia wrażenie głębi. Lakier schnie szybko i pozostawia chropowatą powierzchnię, ale użycie topa nie ma większego sensu, bo jest momentalnie wchłaniany, o czym przekonałam się, nakładając grubą warstwę topa Color Club.

Zdjęcia zrobiłam po 7 dniach od pomalowania paznokci, nie widać odprysków ani startych końcówek, jestem pod wrażeniem. Zmywanie pominę milczeniem.

W świetle dziennym, bez lampy, z topem

Zauroczyły mnie te piegi, wyglądają jak mak. Całość daje lekko folkowy, bardzo polski efekt, na pierwszy rzut oka kojarzy mi się z Makową Panienką. Z przyjemnością nosiłam lakier w trakcie Świąt Wielkanocnych.

Dziś nie będzie zdjęć z Burym, bo w trakcie pisania notki zrzucił mi doniczkę na głowę. Przedstawiam zatem szczytową grań Everestu:

Z lampą i topem