czwartek, 19 grudnia 2013

Kartonowe historie

- Co ona tam niesie?

- Jak to pachnie?

- Czy to smakuje?

- Ble, znowu nie tuńczyk

- Co on tam ma?

- Hej, mogę spróbować?

- A jak myślisz?

- Ale ja o nic nie pytałam... O, ptaszek!


Bury jest bezsprzecznie królem kartonów. Posiada przestronną kartonową jadalnię, 2 sypialnie różnej wielkości, kartonowy gryzak i tekturowy drapak. Wygryzanymi trotami potrafi rzucać przez pół pokoju i dopiero wtedy Brudna może się nimi pobawić. Jak próbuję je pozamiatać, to zazdrośnie trąca mnie łapą. O jadalni i drapaku pisałam już na blogu.

Gdy kocur czuje się niepewnie, bo np. przeskrobał coś na moich oczach, to siada grzecznie w kartonie niczym w kącie. Jest to bezpieczne miejsce, z którego go nie wyciągam wbrew jego woli. Brudna nie ma tam wstępu, ale podejrzewam, że tylko dlatego, iż jej się nie chce. Chętnie wyjada Buremu chrupki ze znajdującej się w Królestwie kuli i zaczepia jego ogon wystający z pudełka, lecz do spania wybiera zawsze moje kolana.

Nawet tygrysy kochają pudełka. Jakie są Wasze kartonowe doświadczenia?


środa, 18 grudnia 2013

Mój Kot Ma Obiektyw

Dołączyłam w tym tygodniu jako wolontariuszka do akcji "Mój kot ma dom". Wkręciła mnie koleżanka, która jest certyfikowaną petsitterką we Wrocławiu, zna koci język i robi amatorsko wspaniałe fotki.

Akcja obejmuje 2 obszary:
- wizyty w szczęśliwych domach, na podstawie których powstaje fotoopowieść promująca świadome adopcje i zakup zwierząt różnych gatunków (ważne przed Świętami),
- współpracę z artystami opisującymi, w jaki sposób ich zwierzęta stają się inspiracją do tworzenia.

Kiedyś marzyłam o byciu domem tymczasowym, niestety brutalnie zderzyłam się z rzeczywistością. Wolontariat fotograficzny pomoże mi w nabyciu umiejętności, których obecnie nie posiadam, a przy okazji pokażę światu, jak adopcja ulepsza życie zwierząt i ludzi udowadniając, że byli sobie pisani.

Jeśli mieszkacie w okolicach Krakowa lub znacie ludzi, którzy znają ludzi mieszkających w Krakowie, to chętnie w jakiś weekend około południa zawitam do Was z aparatem na piwo kawę poznać Waszych rozbójników i Wasze historie. Trzecia edycja akcji kończy się już pod koniec stycznia, więc... bierzcie mnie teraz!

PS. Jak adoptowaliście zakatarzone patyczaki, to uprzedźcie mnie, bym wzięła obiektyw z funkcją zoomu i chusteczki.


środa, 4 grudnia 2013

Wystawa kotów w Warszawie

Na wystawie kotów w Warszawie spędziłam dwa miesiące, listopad i grudzień.
A dokładniej dzień 30 listopada i 1 grudnia.
Wybrałam się tam w znanym z poprzedniej notki towarzystwie koratowym.

Srebrzyście lśniące futro koratki GIP Dongalas Glitne

poniedziałek, 18 listopada 2013

Wystawa kotów w Żorach

W sobotę 16 listopada dzięki uprzejmości hodowli koratów Sezerp*PL miałam okazję pojechać na wystawę kotów do Żor i podejrzeć, jak wygląda taka impreza od nieznanej mi dotąd strony klatki. Spędziłam podróż w towarzystwie 2 koratów, brytyjki i ich wypełniaczy misek.

Kal-Lee Samorn, debiutant na polskiej wystawie, dwukrotnie nominowany do BIS

czwartek, 24 października 2013

Ostatni szczyt

Góry nie zapominają
że człowiek
to tylko jeden kamień więcej.

Góry pamiętają
by przypomnieć człowiekowi
że i łza w kamień zastyga.


Do napisania tych paru wersów skłoniła mnie obchodzona dziś 24. rocznica śmierci Jerzego Kukuczki na południowej ścianie Lhotse. Akurat skończyłam czytać książkę "Każdemu jego Everest" będącą zbiorem zapisków Mirosława Dąsala z 6 wypraw, w tym 2 nieudanych ataków na południową ścianę Lhotse oraz nieudanego zimowego wejścia na K-2 (do dziś szczyt ten nie został osiągnięty zimą).

poniedziałek, 21 października 2013

ZOO w Pradze

Pod koniec września zostawiłam Burego w dobrych rękach i wybrałam się do Pragi. Zwiedzając to bajkowe miasto nie można pominąć słynnego ZOO. Nie przepadam za ogrodami zoologicznymi, uważam je za więzienie dla niedźwiedzi i tygrysów, ale nie mogę wieszać na nich psów, gdyż wiele gatunków dobrze się w nich czuje i wygląda na zrelaksowane.


Jeśli nie wytrzymacie do końca wpisu, to już teraz napiszę podsumowanie: praskie ZOO urzekło mnie wielkością i czystością wybiegów oraz zadbanym wyglądem zwierząt. Na jego terenie znajdują się liczne punkty gastronomiczne i toalety (mały przytyk do krakowskiego ogrodu), które pozwalają na spędzenie w nim całego dnia pełnego wrażeń i szacunku dla bogactwa Natury za jedyne 200 koron.
Nie podoba mi się obsadzenie alejek kasztanowcami - zabrałam ze sobą na pamiątkę nasiona, które zaliczyły jesienne spotkanie z moją głową.
Koniec podsumowania, bo zanudziłam fenki!


poniedziałek, 7 października 2013

Brudna

Bury dostąpił zaszczytu opiekowania się młodszą siostrą. Do jego obowiązków należy czyszczenie nietoperzowych uszu oraz inicjowanie porannych gonitw.

Koty bardzo szybko się zaakceptowały. Kocur stracił dużo ze swojej kocięcości, wcielając się w rolę starszego brata. Nie jest już tym głupiutkim stworzeniem, które turla się po dywanie czy topi futrzane myszki w misce z wodą. Zaczepianie małej tak go wyczerpuje, że nie ma energii na mizianki i zabawy ze mną. Mała non stop zajmuje JEGO miejscówkę na moich kolanach, rozrzuca JEGO zabawki po mieszkaniu, atakuje kartonowe królestwo i zgubiła jego ulubioną myszkę z Grzankowa!


Zauważyłam, że przeszkadza mu jej mysi zapach, a ona się buntuje, gdy kocim języczkiem przekracza granice, na które może sobie pozwolić młoda dama. Jej kuwetowy rytuał polega na wykopaniu dołka do samego dna kuwety, załatwieniu się, wejściu tylnymi łapami do kałuży, zasypaniu żwirkiem głowy przednimi łapami, wyskoczeniu jak z procy i popędzeniu do pokoju. W przeciwieństwie do niej Bury zawsze dokładnie się myje po skorzystaniu z kuwety i dba o to, by na łapkach nie było żadnych drobinek. Nawet wtedy, gdy ktoś go gryzie za ogon...

Z racji tego nazwijmy ją roboczo Brudną, zresztą z umaszczeniem typu niebieski point wygląda, jakby właśnie wróciła z wycieczki po bardzo zakurzonym strychu.


Bury spędził pierwsze miesiące życia ze swoim rodzeństwem w domach tymczasowych, ale mieszkaliśmy tylko we dwoje. Był kotem drobnym i uległym, z objawami choroby sierocej. Od pewnego czasu wykazywał objawy lęku separacyjnego, więc postanowiłam sprawić mu towarzystwo.

Jestem zwolennikiem poglądu "nie kupuj - adoptuj, a jak kupujesz, to z głową". Zdecydowałam się na zakup rasowego kociaka, ponieważ do tej pory Bury przypłacał zdrowiem towarzystwo innych futer w mojej kawalerce. Zależało mi na zdrowym maluchu całkowicie zsocjalizowanym z ludźmi i kotami, cierpliwie znoszącym zabiegi pielęgnacyjne, odróżniającym kuwetę od pralki i drapak od firanek. Wybrałam rasę devon rex ze względu na jej wesołe przysposobienie pozbawione agresji, szybkie uczenie się, małe gabaryty i krótkie futro.


Kicia wychowywała się w hodowli, w której dostała dopasowane do braciszka imię po znanym alkoholu. Już pierwszego dnia królewna zachowywała się jak u siebie, a ludzi traktowała zgodnie z ich przeznaczeniem. Jest strasznym pieszczoszkiem. Mruczy głośno, gdy tylko się na nią spojrzy, chętnie daje się nosić na rękach i gdy nie widzi człowieka, stanowczo wyraża niezadowolenie. Jej futerko jest ślicznie pofalowane i pluszowe w dotyku, a błękit oczu wzbudza zachwyt. Jak na devona przystało, nie opuszcza człowieka na krok i zawsze chce być blisko, najlepiej pod kołderką.

Z braku laku zamiast człowieka może użyć do poprzytulania innego kota, a tak się składa, że dysponuję jednym...



niedziela, 22 września 2013

Orly - Teal Unreal gościnnie

Pierwsza gościnna recenzja na moim blogu nie dość, że nie zostanie napisana przez gościa, to jeszcze lamersko wyretuszowałam przesłane przez Anię zdjęcie lakieru, by zmienić odcień z przekłamanego przez aparat granatu do ciemnej, morskiej zieleni.

Śliczny lakier 20803 Teal Unreal pochodzi z nowej kolekcji Surreal, zawierającej 2 intensywne kolory, benzyniaka i 3 brokaty. Posiada wykończenie kremowe, ale w zależności od światła sprawia wrażenie niebieskiego lub szmaragdowego. To jeden z tych pięknych, intensywnych odcieni, które sprawiają, że aparat szaleje, więc zamiast doprowadzać sprzęt Ani do białej gorączki, skorzystałam z GIMPa.


Piękny, nie? Niestety, radość z zakupu trwa do pierwszego zmycia. Jakkolwiek uwielbiam lakiery Orly, chciałabym Was przestrzec przed kupnem tego produktu.


Mimo bazy koszmarnie odbarwia płytkę paznokcia, farbuje skórę, a nieopatrznie pozostawiony na umywalce płatek po zmywaczu wywołuje proces chlorowania łazienki.

Nie wiem, jakim cudem poważana firma mogła udostępnić do sprzedaży tak wadliwy lakier poza kolekcją halloweenową do stylizacji na nadgniłego trupa albo atakujących Marsjan. Mam kilkadziesiąt lakierów, granatowe, zielone, czarne i żaden mnie tak nie urządził.


Prawie-że-autorka recenzji twierdzi, że pozostałe lakiery z kolekcji są urzekające. Jak będziemy grzeczni, może poczęstuje nas jeszcze jakimiś zdjęciami, chcecie?

I może będziecie mieć okazję poznać jej piękną, rosyjską niebieską kotkę. W końcu ona też ma pazurki.



czwartek, 22 sierpnia 2013

Bajka o burym smoku i kuli

Dziś opowiem Wam o wygranej walce z chorym kocim brzuszkiem. W formie bajki, bo późna już godzina.

* * *

Dawno, dawno temu, w królestwie kuchni znajdowała się kraina przyzwoitego kartonu.


Karton zamieszkiwały w pełnej zgodzie małe koreczki i sympatyczna żółta kula. Całymi dniami wylegiwały się na słońcu, przetaczając leniwie z jednej strony kartonu na drugą lub skacząc jak pchełki.


Pewnego dnia bezbronny karton został nawiedzony przez futrzanego smoka, który dziko pomrukując, splądrował zawartość krainy i powyganiał koreczki do jej najdalszych krańców.


Smok wziął kulę w niewolę, nakazując jej składać sobie codziennie ofiary. Nic już nie było takie jak wcześniej. Zmęczona kula toczyła się osowiale po kartonie, ukazując przerażonym koreczkom poniesioną w starciu z żarłocznym smokiem wielką ranę.


Smok pokonywał wszystkich odważnych śmiałków, którzy usiłowali zbliżyć się do granic krainy kartonu.
Gdy wszelka nadzieja na odzyskanie wolności upadła, w królestwie kuchni zjawiła się istota, która zawołała smoka jego prawdziwym imieniem, skłaniając go do pohamowania olbrzymiego apetytu.


Wygnanie dzikich instynktów z umysłu smoka sprawiło, że z upływem czasu zaprzyjaźnił się z kulą i koreczkami, a powracającą do równowagi krainę zamieszkały także dźwięczące piłeczki.

Smok, który okazał się nosić imię alkoholowe, wykazuje od tego czasu silną tendencję do nieumiarkowania, lecz już nie w jedzeniu, tylko w myciu.


Spokojnej nocy!


PS. Z ostatniej chwili. Zdradliwy smok pozbawił kulę życia. Koreczki ogarnęła żałoba.


sobota, 13 lipca 2013

Najgorsza w szkole jogi

4 lata temu mój kręgosłup krzyknął "Stop górom! Stop komputerom! Nigdzie więcej się nie ruszę!" Pół roku spędziłam na lekach, aż lekarka-góralka postraszyła, że mam zanik mięśni pleców i powinnam zacząć ćwiczyć, inaczej zostanę modelką... dla studentów anatomii.

Zabrałam się do dzieła, nie miałam jednak szczęścia. Na basenie złapałam gronkowca. Zamknięto klub fitness świeżo po moim zapisaniu - jeden, drugi...


Pewnego dnia koleżanka wspomniała, że idzie na wakacyjny kurs jogi Iyengara. Ruszyłam głową, strzyknęłam kręgami i zapisałam na te dziwne wygibasy. Koleżanka zrezygnowała po paru zajęciach. Ja nie zeszłam z maty przez pół roku, stopniowo przełamując swoje ograniczenia.

W ciągu tych paru miesięcy wzrosła moja odporność, rozwiązały prześladujące od 10 lat kobiece problemy, a kręgosłup zaczął zachowywać jak nowy. Dwa razy w tygodniu wracałam do domu zrelaksowana i zarazem pełna energii. Co z tego, że z kasą krucho, praca niepewna, a faceci zmywali się po angielsku (Bury jeszcze wtedy mnie nie odnalazł). Zyskałam wewnętrzną siłę, jakiej dotąd nie miałam.

Pies z głową w Cichej Dolinie

Po likwidacji kursu tułałam się po katorżniczych zajęciach w klubach fitness i denerwowałam zumbowiczki brakiem koordynacji ruchowej, aż trafiłam na vinyasę z Kasią w Meli-Melo. Grawitacja stała się moim sprzymierzeńcem i odkryłam ze zdziwieniem, że można odpoczywać zasupłanym jak kokardka. Kasia zbyt często trenowała z nami asanę kruka, bo rozwinęła skrzydła i pofrunęła na drugi koniec świata.

Rozpuszczoną grupę dyscyplinuje od tego czasu Ania wg nauk Sivanandy. Przyznam, że dzielnie walczy z histerycznymi napadami śmiechu niesfornych joginów o małych, brzydkich buziach.

Z Meli-Melo w Ogrodzie Mehoffera

Na fioletowej macie, w blasku świec i przy indyjskiej muzyce zapominam o szarym życiu. Bura część życia zapomina o mnie i demoluje w tym czasie mieszkanie, wygrzebując bezkarnie ze śmietnika uwielbiane piętki chleba. Nie ma znaczenia, że jestem najgorsza, że nie stanę na głowie, a w najszerszym rozkroku brakuje mi metra do ziemi. Jak mawiał Gurudżi, "Ćwiczcie, a wszystko przyjdzie samo".

I całkiem sporo już przyszło. Zaczęłam pełniej oddychać, lepiej rozumieć swój pokręcony organizm, przestałam się czuć jak w obcej skórze. A gdy Bury postanawia spędzić cały wieczór na kolanach, nie mam wrażenia rozrywania bioder.


Nawet jeśli nie masz problemów ze zdrowiem lub posiadasz błędne przekonanie, że joga jest statyczna i nudna, również możesz zapisać się na zajęcia. Istnieje wiele rodzajów jogi i wielu nauczycieli, na pewno z którymś nawiążesz nić porozumienia.

Zrób to chociażby ze swoim kotem. On praktykuje codziennie.



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Są takie miejsca w Krakowie...

...gdzie można zatrzymać czas.

Poszukując lodów na Starowiślnej, do których nie będzie kilometrowej kolejki, odkryłam nowo otwartą kawiarnię o przykrej nazwie FastCoffee.

W pierwszej kolejności mój wzrok przykuła widoczna z ulicy płaskorzeźba znajdująca się w podwórzu, na którym ustawiono stoliki z giętego metalu. Następnie dostrzegłam przeróżne rodzaje lodów świderków oraz gofry, które nie są często spotykane w Krakowie. Miła pani zachęcała do wejścia do środka, więc postanowiłam skorzystać z zaproszenia.


Kawiarnia jest mała i schludna, wystrój nowocześnie przytulny. Nie przepadam za modnymi lokalami z taśmową obsługą i papierowym kubkiem kawy po 15 złotych.

Uzbrojona w gofra z lentilkami i aparat w telefonie komórkowym udałam się do przeuroczego ogródka porośniętego pnączami. Przyjazny cień i stabilne, chłodne mury pozwoliły odpocząć od upału i odgłosów ulicy. Zniszczona nawierzchnia podworca nie ujmowała klimatu, dodając element podkreślający spokój trwania mimo upływu czasu.


Bez namysłu spróbowałam lodów w sycącej polewie czekoladowej z orzechami. Następnym razem na pewno zamówię w strzelającej posypce, która kojarzy mi się z dzieciństwem i przyjemnym szczypaniem języka. W upalny dzień wpadnę na owocową granitę i chętnie sprawdzę, czy robią smaczniejsze cappuccino niż w McDonald's.


Jeśli macie ochotę na kawę w niezatłoczonym miejscu w centrum miasta, proponuję odejść parę kroków od Rynku i wstąpić na chwilę na kawę do FastCoffee. Kto wie, może następną pieczątkę w karcie rabatowej przybijemy obok siebie?


niedziela, 28 kwietnia 2013

Tygrys na smyczy

Korzystając z iście letniej pogody uwięziłam Burego w szelkach i wyniosłam do okolicznego parku, żeby pohasał wśród traw jak sarenka. Pierwszy kontakt z szelkami zawsze kończy się przemianą kota w gąsienicę, ale wreszcie ciekawość świata zwycięża.


Sarenka trochę się bała na początku, a po paru minutach zamieniła w jelenia na rykowisku. Nie chcę wiedzieć, co oznaczały te ryki w tłumaczeniu z kociego, na pewno nie była to pochwała przyrody. Na szczęście po kilkunastu minutach w miejsce kopytnego pojawił się tygrys kroczący dostojnie między drzewami i upatrujący potencjalnej zdobyczy.


Jak to w życiu każdego tygrysa bywa, raz nad trawą...


...raz pod trawą. W mleczach, a nawet w koniczynie.


Gdy już się kocię rozbrykało, pańcia skorzystała z okazji, by doprowadzić jego fryzurę do porządku. Z efektu czesania można było sfilcować drugiego kota.


Bieganie (także za kotem) jest męczące, więc relaksowaliśmy się chwilę w promieniach zachodzącego słońca obserwując dzieci, muchy i gołębie.


W drodze powrotnej Bury nie przepuścił okazji do lansu z zimnym łokciem, spoglądając ze swej wyściełanej aksamitami lektyki z wyższością na te wszystkie psy, które zmuszone są na własnych nogach wracać do domu.


Czy Waszym pociechom też zdarza się zażywać spacerów na świeżym powietrzu?


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Polowanie na krokusy

Wiedzeni przemożną chęcią zjedzenia szarlotki zapakowaliśmy się ze znajomymi do auta i 4 godziny później rozkoszowaliśmy smakiem chochołowskiego deseru, czyli szarlotki ze śmietaną i garścią Vaccinium myrtillus będącej specjalnością szefa kuchni schroniska na Polanie Chochołowskiej.

Napotkani turyści całkowicie ignorowali piękny zarys Kominiarskiego Wierchu, dolomitowo-wapienne Mnichy Chochołowskie czy oślepiająco białego Wołowca, spacerując z nosami przy ziemi. Przyczyną na szczęście nie była epidemia krótkowzroczności, tylko sezon na Crocus scepusiensis, fioletowe stworki oblegające tatrzańskie polany w milionowych ilościach.


Urocze sześciopłatkowce znajdują się pod ścisłą ochroną, więc uraziło mnie zachowanie wielu turystów, którzy beztrosko deptali ich łany w poszukiwaniu najdorodniejszej kępki do zdjęcia i wypuszczali swe potomstwo, by jak małe słonie biegało po całej polanie. Nawet kwiatkom płakać się chce, gdy na to patrzą, przecież ich nasiona rozsiewają mrówki, a nie stonka:


Niektórym wręcz opadają pręciki i sypią się jak stare panny:


150 wykonanych przeze mnie zdjęć dowodzi, że znalezienie modelowych sztuk o pękatej koronie wcale nie wymaga schodzenia ze szlaku:


Aby nie doprowadzić do zmniejszenia populacji krokusów i stworzyć im sprzyjające warunki do rozwoju powinniśmy nie tylko edukować bezmyślnych rodziców i amatorów fotografii, ale także popierać koszenie polan i wypas kulturowy owiec.

Życzę maluszkom siedlisk na miarę ludzkich metropolii. Tylko bez pośpiechu.