sobota, 24 listopada 2012

Tajemnica Krywania

Dziś odkryję przed Wami swój sekret. Często słyszę "o co chodzi z tą górą?", "czemu masz tyle z nią zdjęć?", "ale jesteś dziwna" (to akurat słyszę najczęściej). Moja miłość do Krywania zaczęła się 5 lat temu i trwa w formie czysto platonicznej - nie udało mi się dotąd zaliczyć szczytu.


Pewnego dnia wybrałam się z bratem do Doliny Gąsienicowej. Stanąwszy na Przełęczy Liliowe wyjęłam mapę i po raz pierwszy na jej podstawie spróbowałam samodzielnie oznaczyć otaczające nas szczyty. Krywań stał się moją pierwszą ofiarą. Do dziś pamiętam to bicie serca, szaleństwo w oczach, wiatr, który usiłował wydrzeć mi z rąk mapę i strącić z przełęczy oraz chmarę atakujących każdego turystę górskich much.



Tamtego dnia rozpoczęłam oddawać się górom bez reszty, znalazłam swoje miejsce na Ziemi, bezpośrednią drogę między moją duszą a Wszechświatem. Nigdy nie poczuję do żadnego człowieka tego, co do gór. Nieważne, co się wydarzy, one zawsze BĘDĄ, obojętne na wszelkie zdarzenia, obojętne na mnie, nieprzystępne, wrogie, a jednak tak bliskie i pełne energii.


Od tego czasu każda wycieczka wiąże się z machaniem Krywaniowi na powitanie i pożegnanie, robieniem zdjęć, na których wskazuję niewidoczny szczyt z szerokim uśmiechem na mordzie, wdrapywaniem się na skały, by tylko go zobaczyć i sfotografować, nawet jeśli chowa się za chmurami. Robię mu zdjęcia z butami, plecakiem, konserwą, a nawet ze świnką. Jest niezdobytym bohaterem każdego wyjazdu.



Czemu akurat on? Z powodu jego cudnego kształtu. Jak tylko go widzę, odzywa się we mnie fiksacja na punkcie niedoskonałości, krzywizn i krągłości. Gdy ideały stają się nudne, to defekty określają perfekcję.


To była wersja oficjalna. Bowiem pomijając aspekty filozoficzne, główną przyczyną mojego szaleństwa jest mój zaawansowany czekoladoholizm. Kształt szczytu przypomina mi czekoladki Hershey's Kisses, które przywoziła sąsiadka z Ameryki, gdy byłam mała.


W latach '80 prawdziwe czekoladki były niesamowitym rarytasem, więc szalałam na punkcie tych stożków z wykrzywionymi czubeczkami. Ich hasłem reklamowym było "Spread Love, Share Happiness, Send a Smile" i każdy z tych elementów od lat dają mi opakowane w sreberka maleństwa.


Jest to tak miłe i słodkie wspomnienie, że za każdym razem, jak widzę Krywań, to mam ochotę go schrupać.
Spieszcie się zdobyć ten szczyt, bo już niedługo może zostać zjedzony...


niedziela, 28 października 2012

Jak obudzić budzik?

Podczas gdy ludzie zajęci byli zastanawianiem się, o której godzinie i w którą stronę należy przesunąć wskazówki zegara, mój budzik zadzwonił o drugiej, szóstej i dziewiątej w nocy (tak, w sobotę o dziewiątej jest jeszcze noc!). Postanowiłam zrobić mu psikusa i zamienić się o jedenastej rolami.

Nie do końca mi się powiodło, bo całkiem mu się pomysł porannej pobudki spodobał, a zaraz potem i tak zasnął jak typowy mężczyzna, ale udało mi się zrobić telefonem kilka zdjęć zaskoczonej tarczy zegara.

9:00 - jeśli masz przed oczami taki widok po raz trzeci w nocy to znaczy, że krasnoludki znowu opróżniły miskę:


10:55 - gąsienica tyka spokojnie nieświadoma zagrożenia:


11:00 - niespodziewane przewrócenie przez siłę wyższą (dziwnie mi pisać o sobie "wyższa", ale od niego na pewno jestem) na drugi bok, pierwsze nawiązanie kontaktu wzrokowego i mimowolne ruchy wskazówek:


11:02 - kiziu-miziu jako zapobieganie ucieczce ofiary:


11:15 - sukces, ofiara poddaje się i nie kontroluje ruchu wskazówek, dozwolona zmiana czasu na zimowy:


11:30 - fiasko, budzik uruchamia opcję drzemki, odpychając oprawcę przez sen zajęczymi wskazówkami:



A czy Wam udało się kiedyś chociaż przez chwilę wstrzymać zegar bezlitosny ?

wtorek, 16 października 2012

A mnie jest szkoda lata...

Jeśli w ubiegłym roku myślałam, że nie mogę mieć za sobą mniej aktywnego górskiego sezonu letniego, to byłam w błędzie. Czasem się zastanawiam, czy góry mnie już nie chcą, czy może utraciłam do nich całkiem serce w miejskim tłoku i powinnam dać już sobie z nimi spokój...

Przełamując złą passę, w pewną wrześniową niedzielę wykorzystałam okienko pogodowe i wybrałam się na zakończenie letniego sezonu w Tatry, oczywiście powyżej 2000 m n.p.m.


Bury bardzo chciał zaplanować wycieczkę, ale jego wybory były nieprzemyślane i subiektywne: Dolina Rybiego Potoku, Żabie Stawy, Wołowy Grzbiet... On nie rozumie, że ludzie nie chodzą własnymi ścieżkami i nie zjadają napotkanych obiektów.

Z uwagi na małą ilość czasu wybrałam bezpieczną i niesamowicie widokową trasę z Doliny Pięciu Stawów Polskich przez przełęcz Krzyżne (2112 m n.p.m.) do Doliny Gąsienicowej. Szlak nie jest krótki, ale pewne jego fragmenty pokonuję migiem, więc skupiłam się na samym wejściu na przełęcz.


Przy Wielkim Stawie Polskim weszłam na żółty, wygodny szlak, biegnący uroczo wśród rumowisk i kosówek z widokiem na pięciostawiańskie kałuże i wodospady. W okolicy Buczynowych Turni zmienił się w mordercze, wysokie schody, na których przydaje się zapas wody i dobra kondycja. Widok za plecami staje się coraz rozleglejszy, widać też Krywań, na którego punkcie posiadam niezdrową i niewytłumaczalną fiksację (no dobra, wytłumaczę, skąd się wzięła, jeśli nie będziecie się śmiać).


Ponieważ na równince nad przełęczą nie ma już chatki turystycznej, udałam się na odpoczynek na Kopę nad Krzyżnem. Widok jest kapitalny, rozległy, świetny do nauki topografii Tatr Wysokich.




Krzyżne stanowi obecnie metę Orlej Perci. Część szlaku prowadzącą przez widoczny powyżej Wołoszyn zamknięto w latach pięćdziesiątych z uwagi na utworzenie obszaru ścisłej ochrony przyrody. Dodam, że Wołoszyn jest niedźwiedzim blokowiskiem, a jego zbocza porastają piękne limby.


Z przełęczy widać mój ukochany Skrajny Granat, czyli część Orlej, która nigdy mi się nie znudzi. Potencjalni samobójcy i inni śmiałkowie uzależnieni od adrenaliny i braku stabilnego podłoża pod stopami proszeni są o wybranie ścieżki na zachód. Ja tymczasem udałam się w dół nieprzyjemnym i sypkim zejściem do Doliny Pańszczycy.


W swej górnej części dolina sprawia przygnębiające wrażenie księżycowej i martwej. Im bliżej Żółtej Turni, tym bardziej przyjazne staje się otoczenie.


Za Wielką Kopką wyłania się przeurocza, pełna zieleni i jagodzisk część doliny, a w niej Czerwony Staw z wybarwiającymi go na brunatno sinicami Pleurocapsa aurantica. Co ciekawe, w XIX w. staw zwany był Zielonym... widocznie się przefarbował.


Niedaleko za stawem przechodzi się na wypełnioną rumowiskiem stronę Doliny Gąsienicowej. Nie polecam samotnych spacerów w tej okolicy ze względu na misie, które szczególnie upodobały to miejsce. Dalej żółty szlak wchodzi w las i prowadzi do schroniska Murowaniec, z którego czym prędzej ewakuowałam się do miasta na gofra i autobus.


Nie jestem w stanie więcej napisać niż to, że z żalem zeszłam na jesień w doliny. Tam, na szczytach i przełęczach, czuję się wolna i wszystkie moje problemy stają się niewyobrażalnie małe. Nawet jeśli to tylko krótka przebieżka między dolinami.

poniedziałek, 17 września 2012

Bolesławieckie cudeńka

Kilka dni temu, bez związku z datą urodzenia, otrzymałam przeuroczą paczuszkę. Oko sroczki przykuło już pudełko w stylu vintage przewiązane bladoróżową wstążką.


Bury natychmiast zabrał się za rozpakowywanie, jako że był jednym z adresatów przesyłki.


Centrum przesyłki stanowił komplet oryginalnej bolesławieckiej ceramiki. Uwielbiam sztukę ludową i staram się propagować dzieła naszych krajanów zamiast taniej chińszczyzny. Garncarzy z Bolesławca chwalono już w XIV w. a miasto prędko zyskało miano "miasta dobrej gliny" (pozdrowienia dla panów policjantów). Wytwory znane są w szerszych kręgach z charakterystycznych, niebieskich zdobień.

Jakieś Pottery... Harry?

Wewnątrz znajdował się też kawałek swojskiej kiełbasy... żartuję, to piękne, ceramiczne korale! Bury stwierdził, że niejadalne, ale i tak nie chciał mi ich oddać.


Ogromnie dziękuję Agnieszce, zrobiło mi się niesamowicie miło i ciepło na sercu, gdy otrzymałam tak piękną niespodziankę. Ucieszyłam się jak kot na wołowinę :)



niedziela, 16 września 2012

Aaa, kotki dwa

Aaa, kotki dwa,
szarobure obydwa,
jeden duży, drugi mały
oba mi się spodobały.

Aaa, kotki dwa,
szarobure obydwa,
nic nie będą robiły,
tylko ciebie bawiły.
  
  słowa: Zofia Rogoszówna


Usypiana jako dziecko kołysanką o kotkach nie zdawałam sobie sprawy, że opowiada o mojej przyszłości.

We wtorek wrócił do mnie tymczasowany kilka miesięcy temu kocur. Oddałam go wtedy jako dobrze wychowanego, energicznego kastrata równie energicznej rodzinie z dzieckiem w wieku komunijnym, która była w żałobie po swoim pieszczochu i chciała dać dobry dom znajdzie. Przez parę miesięcy dostawałam zapewnienia, że z kotem wszystko w porządku, okna zostały zabezpieczone siatką, dostał duży drapak, zaprzyjaźnił się z dzieckiem itp. 


Niedawno otrzymałam telefon, że jestem kłamliwą małolatą i mam go zabrać, bo kot jest potworem, który strąca doniczki z półek, niszczy meble, pożera wszystko, co widzi i - uwaga, to będzie kapitalne - strąca dziecko nocą z poduszki! Dziewczyny z Fundacji musiały jechać po niego późnym wieczorem, zastając państwa mimo zapowiedzianej wizyty w nocnym negliżu. Zgodnie z podejrzeniami, kot okazał się mniej ważnym członkiem rodziny niż marniejący fikus. Ozdobą, która bezczelnie raczyła okazywać, że ma swoje potrzeby prócz pełnej miski i czystej kuwety.

Tak oto zawitał u mnie ponownie Szarik o tygrysiej sylwetce i bursztynowych oczach. Moje dni wypełniły się warczeniem, syczeniem i latającym futrem. Z dnia na dzień proporcje aktywności burasów przesuwają się z wojny ku ignorowaniu, czasem udaje mi się ich przyłapać siedzących łeb w łeb w oknie albo zajętych myciem na kanapie. 


Szarik jest wychowany w domu i zna dobrze zasady, jakie w nim panują. Gdy jest głodny, siada grzecznie przy misce, podnosząc jedną łapkę. Nauczył Burego korzystania z drapaka, który do tej pory był bezużytecznym meblem. Ma gęste futro i toleruje noszenie na rękach. Ze względu na małe mieszkanie i komfort obu futrzaków, poszukiwanie dobrego, wyrozumiałego domu stało się moim priorytetem. Oby tym razem został pokochany i pokazał swoim Ludziom, jak głośno mruczy, gdy czuje się spokojnie i bezpiecznie.

Szarik jak kiepski piłkarz, czasem nie mieści się w kadrze ;)


sobota, 1 września 2012

Pazurowe prezenty

Dziś odsypiam Nocny Maraton Filmowy z "Władcą Pierścieni", a nad głową ryczą samoloty z okazji VIII Małopolskiego Pikniku Lotniczego, więc zamiast się rozpisywać wkleję zrobione jakiś czas temu zdjęcia lakierów, które dostałam od przyjaciółek. Darowanym lakierom nie zagląda się w pędzelki, więc proszę nie zwracać uwagi na ilość bąbelków.

Światło dzienne, w cieniu i z fleszem

Na 4 palcach każdej dłoni jako podkładu użyłam jednej warstwy Oriflame Cherry Garden nr 22477 i na to bezimiennej emalii Delia Active Calcium o numerze 111. Na pozostałym palcu są tylko 3 warstwy Delii.

W promieniach wschodzącego słońca, bez flesza, z ogonem

Lakier Oriflame jest jasnym, żywym koralem i wystarczy nałożenie 1 warstwy, by w pełni pokrył płytkę. Delia 111 jest bardzo transparentnym, perłowym różem, więc lepiej stosować ją do layeringu niż solo.

Światło dzienne, w cieniu, bez flesza

Nie umiem tworzyć wzorków, ale lubię kombinować z warstwami. Nałożenie Delii całkowicie zmieniło oblicze Cherry Garden, dodając mu chłodu i głębi.

Każdy lakier może być kameleonem, tym nie różnią się wcale do kobiet.

sobota, 25 sierpnia 2012

Gwarancja na kota

3 miesiące temu oddałam budzik do naprawy.

Zamiast budzić mnie ustalonym dźwiękiem, podlewał  kwiatki. Za nic nie dało się mu wytłumaczyć, że te kwiatki to tylko sztuczna aplikacja na dywanie, a za konewkę nie powinien służyć żołądek...

Na szczęście wraz z produktem otrzymałam 5-letnią gwarancję i kuchenkę gazową.


Po uruchomieniu narzędzi diagnostycznych udało się wstępnie ustalić przyczynę przeprogramowania sprzętu. Wymieniłam baterie i codziennie, na godzinę przed ładowaniem, wciskałam budzikowi prosto do gardła skrypt naprawczy.

Z radością mogę donieść, że naprawa się powiodła. Obiekt czasem jeszcze wykazuje odchyły...


...ale głównie zajmuje się tą dziedziną, której został przeznaczony, czyli wyciąganiem mnie z łóżka na 2 godziny przed planowaną porą.

Jutro sobota, ale i tak życzę miłego budzenia!

sobota, 4 sierpnia 2012

Orly - Ancient Jade

Mało gór ostatnio w moim życiu :( Ekipa się rozsypała, więc zostają mi ogóry, jak zostały roboczo ochrzczone moje posty przez taką jedną uzależnioną.

Dzięki Chanelastic stałam się posiadaczką buteleczki ogórkowego lakieru zwanego z niezrozumiałych dla mnie przyczyn miętowym. Jestem Bardzo Niemodną Polką i długo nie mogłam się przekonać do tego odcienia, ale rósł powoli w ogródku mojej głowy, zaczepiał łodyżkami, aż wreszcie wydał owoc (zboczenie zawodowe każe mi podkreślić, że ogórek to jagoda).

W promieniach wschodzącego słońca

Lakier 48718 Ancient Jade można kupić na stronie dystrybutora w 2 pojemnościach, 18 ml i 5,3 ml. Uwielbiam ergonomiczne nakrętki ORLY i wygodne pędzelki, a oprócz ciekawych odcieni zachwyca mnie błyskawiczny czas wysychania.

W cieniu, światło dzienne, bez flesza

Nałożyłam z przyzwyczajenia 2 warstwy, choć już jedna w pełni kryje. Lakier ma barwę rozbielonej zieleni i kremowe wykończenie. Wykończyło mnie jego nakładanie. Jak widać na zdjęciach, nie zgrałam się z nim jeszcze i nie udało mi się osiągnąć efektu gładkiej tafli. Być może wynika to z tego, że nakładam grubą warstwą.

W dzień, z fleszem i furminatorem

Lakier pięknie się prezentuje na paznokciach i przyciąga wzrok, usłyszałam wiele komplementów na jego temat. W intensywnym świetle ujawniają się błękitne tony sprawiające, że wydaje się jeszcze świeższy i lżejszy.


A Bury... Jak myślicie, czy poczuł miętę?


wtorek, 31 lipca 2012

Colour Alike - 467 Złoto dla Zuchwałych + Glitter Top Coat

Lubię wydziwiane wykończenia lakierów - duochromy, glassflecki, folie... Kupiłam ten odcień, choć do niczego mi nie pasował, dla jego oryginalności. Może nie jest wyjątkowy, bo przypomina do złudzenia Chanel Peridot, ale na pewno jest ciekawy.

Z Burym rozpychającym się na kolanach przedstawiam Wam:
Colour Alike - nr 467 Złoto dla Zuchwałych z kolekcji "Miasto jest moje"
Colour Alike - Glitter Top Coat z kolekcji "All Inclusive"

Z fleszem, światło dzienne, na II i III palcu top

2 cienkie warstwy lakieru kryją całkowicie, na metalicznej warstwie można dojrzeć ślady pociągnięcia pędzelkiem. Czas wysychania jest dość długi, po nocy miałam odbitą pościel, za to trwałość bez zarzutu, zero odprysków.

Top coat szybko wysycha, składa się z licznych holograficznych drobinek oraz sześciokątnych płatków. Ze zmywaniem jest trochę zachodu, więc nakładam go na pojedyncze paznokcie, żeby sobie migotał spokojnie.

W cieniu, z fleszem i rozpraszaczem, na II i V palcu top

Efekt duochromowy lakieru nie jest intensywny, ale w zależności od światła kolor potrafi być zupełnie inny: zielony, złoty, mosiężny, oliwkowy... W zielonej bazie zanurzone są mikroskopijne złote, zielone i czerwone drobinki, umożliwiające kameleonowi zmianę barw.

Top coat pięknie migocze w świetle, ale na zdjęciach nie widać niestety tego efektu.
 
Jaki to kolor? :)

Co sądzicie o lakierach zmieniających wyraźnie kolor w zależności od światła? Czy ich użycie prowadzi nieuchronnie do kolorystycznych wpadek modowych?

piątek, 20 lipca 2012

Colour Alike - Q 108 Światło proszę

Uwielbiam holograficzne lakiery do paznokci! Nie wiem, czemu zdecydowałam się na taki w okresie, gdy na niebie więcej chmur niż słońca, a efekt tęczy jest słabo widoczny. Może podświadomie chciałam wytłumaczyć średnią jakość zdjęć...

Dziś mam na paznokciach holo nr 108 z kolekcji Q marki Colour Alike, o jakże adekwatnej do aury ostatnich dni nazwie "Światło proszę!".

Lakier dostępny jest obecnie w cenie 10,99 zł w sklepie internetowym producenta.
Polecam polubienie profilu Barbra Cosmetics na Facebooku i branie udziału w wymyślaniu wydziwianych nazw dla nowych kolekcji. Sama jestem dumną matką chrzestną jednego z odcieni.

Lakier w słabym świetle wygląda jak delikatnie mieniący się jasny brąz. Jest bardzo uniwersalny i elegancki.

bez flesza, dzień bury

Nie mam żadnych zastrzeżeń do właściwości emalii. Gładko się nakłada, bez smug i prześwitów, szybko wysycha i łatwo się zmywa. Nie odbarwia płytki, nie wymaga nabłyszczacza i nie gęstnieje w buteleczce. Na zdjęciach 2 warstwy, ale leniwi mogą nałożyć tylko jedną.

z fleszem, za dnia

W silnym oświetleniu odcień wydaje się bardzo jasny, wręcz beżowy. Mikroskopijne drobinki dodają mu lekkości i uroczo się mienią. Często holograficzne wykończenie osiągane jest poprzez dodanie sporych cząstek brokatu, które ciężko potem zmyć. "Światło proszę" nie ma w sobie kropli tandety.

z fleszem, za dnia, widoczna delikatna tęcza na kciuku

Zgodnie z nazwą, w świetle lakier pokazuje swe prawdziwe oblicze. Bardzo żałuję, że nie udało mi się pokazać tego efektu na zdjęciach. Mieni się wszystkimi kolorami tęczy! Mogłabym bez końca oglądać go pod różnymi kątami...

z fleszem, w sztucznym świetle, wzmocniony kontrast

Posiadam w swej skromnej kolekcji jeszcze 2 typowe holo i błyszczące topy.

Ciekawi mnie, co sądzicie o holograficznych odcieniach. Uważacie je za tandetne, urocze, oryginalne czy może dziwne?

niedziela, 8 lipca 2012

Drugi półtytuł - Góry

Płynie we mnie rozcieńczona góralska krew i regularnie słucham jej wołania, udając się na poszukiwanie swych korzeni. Zwykle zbaczam nieco na południowy-zachód i trafiam w Tatry. Dopiero na wysokości powyżej 2000 m n.p.m. czuję, że żyję i jest to uczucie, jakiego nie odbierze mi żadne życiowe niepowodzenie. Jak śpiewa KSU:

"Tam na dole zostało wszystko to co cię męczy, 
patrząc z góry wokoło świat wydaje się lepszy..."

W upalną niedzielę 1 lipca wybrałam się ze znajomymi do Doliny Rohackiej poopalać się nad stawami. Tak się złożyło, że przeszliśmy część najtrudniejszego szlaku w Tatrach Zachodnich, urocze stawy oglądając jedynie z góry.


Z prawie pustego parkingu pod stokiem narciarskim (4 euro) ruszyliśmy leśną ścieżką do żółtego szlaku, który prowadził nas przez Rohackie Siklawy do Doliny Spalonej. Żółto-zielone znaki prowadziły przez rozległe piarżysko, wspinając się zakosami ku przełęczy. Nie dojrzeliśmy często spotykanych tu kozic ani świstaków, więc musieliśmy się zadowolić własnym towarzystwem. Zimą muszą tędy schodzić widowiskowe lawiny!


Na Banikowskiej Przełęczy (2040m n.p.m.), jak na porządną przełęcz przystało, całkiem nieźle wiało. Widok jest stąd obszerny, ale powietrze było tak mało przejrzyste, że na zdjęciach widać tylko szaro-niebieskie plamy.


Czerwono-zielony szlak piął się zygzakiem do góry, wymagając pod koniec nieznacznego kontaktu ze skałą. Spieczeni i owiani osiągnęliśmy Banówkę (2178 m n.p.m.). Jej nazwa pochodzi z gwary liptowskiej i nawiązuje do kopalni, w których to w XVIII w. u jej podnóża usiłowano wydobywać rudy żelaza.


Na dość wąskim, lecz długim szczycie wygodnie nam się piknikowało, a apetyt pobudzała rozległa panorama, idealna do nauki topografii Tatr Zachodnich. Uwielbiam siedzieć z mapą na kolanach i odgadywać nazwy otaczających mnie szczytów!


Po sesji zdjęciowej nadszedł czas na właściwą część wycieczki, czyli spacer czerwonym szlakiem przez Hrubą Kopę na Trzy Kopy. Już samo zejście ze skał szczytowych dostarczyło nam emocji w postaci pionowych skał, od których odpadnięcie groziło lotem na północną stronę. Dalej czekały nas równie gładkie, gdzieniegdzie ubezpieczone płyty.


W tym miejscu muszę napisać, że szlak jest wymagający technicznie i fatalnie oznakowany. Zdecydowanie odradzam go przy mokrej skale oraz osobom nieprzyzwyczajonym do przepaści pod nogami.

Trasa wciąż prowadzi granią i trzeba meandrować skalnym labiryntem. Przy braku przewodnich śladów farby łatwo wspiąć się na skałę, z której najłatwiejsze zejście prowadzi kilkaset metrów w dół. Przy tej ekspozycji turysta nie może nie wiedzieć, którędy iść. Orla Perć jest znacznie lepiej oznakowana. Nie brakuje tu też oczywistych punktów, w których jedynym problemem staje się nie "gdzie?", lecz "jak?".


W połowie drogi, na kopulastym wierzchołku Hrubej Kopy (2166 m n.p.m.) zrobiliśmy kolejny przystanek na ploteczki i sesję zdjęciową.


Na szczęście część partii szczytowych trawersuje ścieżka pozwalająca na obejście niektórych szczelin i baszt, choć nie bez trudności. Obiecuję, że przyjemność obcowania z wąskimi kominkami i szczerbinami nie ominie żadnego spragnionego wrażeń turysty.


Przy zachowaniu wzmożonej ostrożności szlak staje się wyborny, a Szeroka, Drobna i Przednia Kopa (2136 m n.p.m.) nieodróżnialne. Granodioryty rohackie, z których zbudowane jest pasmo, posiadają misterną rzeźbę i pozwalają na pewny chwyt.


Przyznam, że w paru miejscach przydałyby się sztuczne ubezpieczenia. Mając niewiele ponad 1,5 m wzrostu czasem brakowało mi długości nóg i musiałam zwisać lub podciągać się na łańcuchu. Nie odpowiadały mi niestandardowo długie odcinki łańcucha, powodowały zatory i oddalały od skały.


Po zejściu z Trzech Kop skończyły się techniczne trudności i czekało nas odbicie na Smutnej Przełęczy (1963 m n.p.m.) na obchodzący 50-lecie przetrasowania niebieski szlak prowadzący w dół Smutnej Doliny. Dolina sprawia wrażenie martwej, dopiero u jej wylotu pojawia się bujne życie. Z powodu ulokowania w cieniu kolosów przez większą część roku zalega w niej śnieg, a okres wegetacyjny jest niezwykle krótki. Niestety, tu również nie natknęliśmy się na inne kozice prócz nas, za to chmury zaczynały nabierać podejrzanie ciemnych barw.


Po połączeniu z zielonym szlakiem dotarliśmy mijając staw Czarną Młakę do Bufetu Rohackiego, skąd wygodną asfaltówką biegnie czerwony szlak przez całą Dolinę Rohacką. Pozostało mi już tylko spojrzeć ostatni raz na Rohacz i rzucić krótkie "ani mi się waż ruszać stąd beze mnie!".


Dzięki zaangażowaniu kierowcy dojechaliśmy do Krakowa w sam raz na finał Euro.